wtorek, 29 lipca 2014

Bez litości

Być może do tej pory było Wam mnie trochę żal. Dorosła baba, a nie umie sobie w życiu poradzić, bo miała ciężko. Być może po tym wpisie przestaniecie to czuć. Właściwie to przestańcie, nie o to przecież chodzi. Otóż ja sobie radzę. Chodzę na angielski, na imprezy, na basen. Mam dużo znajomych i często gdzieś wyjeżdżam. Dbam o siebie. Oprócz tego, że mam to wszystko w sobie - jak każdy ma swoje małe traumy. 

Moim sposobem na radzenie sobie jest niestety ucieczka. Wiem, że u niej źle, że ciężkie warunki, że podłe towarzystwo. Że alkohol i przemoc. Ale ja z tego miasteczka uciekłam i nie wrócę. Zostawiłam ją - można to tak nazwać, może nawet trzeba. Za każdym razem, kiedy się pojawiam to ona się cieszy jakoś na swój sposób. Kiedy jest trzeźwa - uśmiecha się na do widzenia i połyka łzy. Kiedy jest pijana ma oczy przerażonego zwierzątka, które prosi - nie zostawiaj mnie. A ja wychodzę za róg, płyną mi łzy albo zaciskam pięści. Ale idę przed siebie, wsiadam w autobus i jadę jak najdalej. Wracam do mojego wynajmowanego mieszkania, biorę prysznic i jem kolację. A ona jest tam. 

Tak, wiem, słyszałam to milion razy. Ona ma swoje decyzje i ich konsekwencje. A ja mam dbać o siebie i o swoje życie. Dbam.  Ale jest jeszcze tło. 

Byłam na imprezie ogrodowej, bardzo miłej. Tańczyliśmy sobie, bawiliśmy się. Niedaleko jest kojec z psem, który z niego nigdy nie wychodzi. Patrzył jak się bawimy, trochę skakał po siatce. Smutne oczy psa. Nie znajduję lepszej metafory. Te smutne oczy we mnie, śledzą mnie nieustannie. Każdy mój krok w tańcu. 

Miałam sen jakiś czas temu, bardzo dziwny. 
Śniło mi się, że jestem znów w naszym starym mieszkaniu, ale patrzę jakby przez okno. W mieszkaniu moja matka i jakaś kobieta oglądają telewizor. Są takie... zaniedbane, w szlafrokach. Dziewczyna ma mocny makijaż i zmęczone blond włosy, zmęczoną cerę. Coś popijają. Przez chwilę czuję zazdrość, są ze sobą tak blisko, z moją mamą. A potem nagle ta kobieta odwraca głowę i patrzy mi prosto w oczy swoimi szaro-niebieskimi. I to jestem ja. Moje inne życie. Gdybym tam została mogłoby być tak. Budzę się, wali mi serce. 

Powinnam czuć tylko ulgę. Tańczyć. Czuję ją. Tańczę. 
Patrzą na mnie smutne oczy psa zza kraty. 

Nie dzwoniłam już trzy tygodnie. 

piątek, 25 lipca 2014

Ciasto z kwaśną wiśnią

To nie tak, że wszystko było źle. To nie tak. Bo tak pomyśleliście prawda? Było naprawdę dużo dobrego od niej w moim życiu. Dlatego do dziś, myślę o niej, że jest chora. Nie zła, chora. Alkoholizm to choroba duszy i ciała. Nieporadna, przytłoczona. Na własne życzenie kopana w dupę przez los, ale nie zawsze na własne. Na zmianę wkurza mnie straszliwie - i jest mi jej żal.

Potrzebuję upiec ciasto na weekend i myślę, że zrobię właśnie takie jak ona robiła. Oprócz tego, że była mistrzynią serników na zimno, to robiła też to ciastko. Poza tym to nie lubiła piec. Ale takie ciasto, zamieszać, wymieszać, wrzucić owoce o wsadzić do piekarnika - to tak. To też mój smak domu, dobry smak. Czasem z lekkim zakalcem - ale wiadomo, zakalce są najsmaczniejsze! Tak więc tak właśnie dziś zamieszam i będzie, z wiśniami! Oby nie zakalcuchem ;-) Nasz dom był otwarty, zawsze pełno znajomych, jej, moich. Fajne to było, ciepłe, ludzie lubili do nas przychodzić. I to ciastko, żeby zawsze kogoś poczęstować. Sernik na zimno to był od święta. Jeszcze mam od niej parę fajnych patentów na to: jak poczęstować cały tłum ludzia mając prawie nic w lodówce. Była sprytna i radziła sobie. Po prostu kiedyś przestała sobie radzić i choroba wygrała. A ja nie umiałam pomóc i do dziś - nie umiem. 

Ale najgorsze jest w tym to, i z tym się cały czas mocuję, że nie wiem czy gorsze są te złe wspomnienia, czy te dobre. Te złe są złe i można się na nie gniewać i złościć. Z tych dobrych jest tylko straszny żal, że to wszystko tak. Że może to nie musiało tak być, jak się stało i jak teraz jest. 

czwartek, 24 lipca 2014

Spalony

Nie wiem czy też tak macie, że dany zapach wywołuje falę wspomnień. U mnie bardzo silny mechanizm. Wczoraj wchodzę na klatkę schodową, czuję zapach spalenizny. Mój rozum mówi: spokojnie, to sąsiedzi z dołu, ktoś przypalił obiad, nie pierwszy raz. Każę swoim nogom iść spokojnie. Skąd to? Czy zapomniałam kiedyś wyłączyć żelazka? Nie. To retrospekcja. 

Przyjechałam na weekend w czasie studiów. O ja głupia, poszłam jeszcze na chwilę na spacer po mieście. Jak zawsze chciała dobrze, nastawiła jakiś garnek z czymś na gaz. Pewnie z jakąś zupą, moja koleżanka nazywała ją mamą "zjedzcie zupkę". Bo przecież trochę zupki zawsze zjecie? Tak, to było miłe. Nie była złą matką. Serio. Ale też jak zawsze - była pijana, zasnęła w pokoju obok. Wchodząc do klatki myślę: to na pewno nie u nas. Ktoś przypalił obiad. Bije mi mocno serce, za chwilę już biegnę. Wiecie... te srebrne garnki strasznie śmierdzą jak się spalą. Stopią. Ściany, zasłony, ubrania, wszystko nasiąka tym dymem. Wietrzenie nie pomaga, wspomnienie tego zapachu zostaje w mieszkaniu na bardzo długo. I ten lęk. 
I: a gdybym nie poszła na spacer. A gdybym poszła na dłuższy... 

Rozum sztucznie spowalnia kroki na schodach. Idę spokojnie. Moje serce biegnie po schodach do góry. Otwieram drzwi, mocno wciągam powietrze. Wszystko w porządku. To tylko sąsiad przypalił obiad. To tylko. 

środa, 23 lipca 2014

Szprycha

Idąc do pracy przystaję przed przejściem dla pieszych, czekam na zielone. Odbijam się w szybie, czarna sukienka, torba. Myśli opadają mnie nagle, jakbym zgarnęła nić babiego lata na twarz.
Mam trzydzieści lat - myślę. Kiedy ona miała 30 lat była piękną kobietą. Tu gdzie teraz mieszkam mówi się: dżaga, u nas mówiło się: szprycha. Talia osy, makijaż, obcas, sukienki. Ruda grzywa na głowie. Była piękna. Ja wyglądam inaczej. Ta sukienka to święto. Ale też mam 30 lat, tak jak ona wtedy.
Czy boicie się czasem przyszłości? Mnie czasem dopada taki lęk. Ona też nie myślała, że tak właśnie będzie, kiedy miała te trzydzieści lat. Nadzieje młodych ludzi.
Wtedy się bardzo boję. Boję się, że odtwarzam jej kroki na drodze do samozniszczenia.
Otrząsam się, zapala się zielone. Idę dalej i staram się nie myśleć, zebrać z siebie tą pajęczynę myśli. I tylko zastanawiam się, co tam u niej słychać. Bo przecież tak poza tym wcale o tym nie myślę.
Czy to dobrze... czy to źle... ?

piątek, 18 lipca 2014

Żółwica

Wpadam tam raz na jakiś czas. Zwykle bez zapowiedzi. Nie ma po co się zapowiadać, teraz to już nic nie zmienia. Tak było też ostatnim razem. Przynoszę zakupy ze sobą, za 40 złotych. Dycha do ręki, nie więcej, bo mimo zapewnień i tak to przepije. Patrzę na nią z dystansu. Schudła okropnie, nalana twarz. Jestem wielkim wyrzutem sumienia. Kiedy nie przychodzę. Kiedy przychodzę. Kiedy daję tą dychę - że tak mało, że w ogóle daję. Siedzi na trzepaku przed tą ruderą, w której teraz mieszka. Nie wytrzymuję tam nigdy długo. Rozmawia się z nią już bardzo trudno. Zresztą, zwykle jest pijana. No i boże, jaki tam jest syf... w głowie mi się nie mieści jak to możliwe, że tam mieszkają ludzie. Że tam mieszka ona. Moja mama. 

To początek historii, więc powiem o samym początku. Pamiętam, że jak miałam pięć lat narysowałam jej laurkę na urodziny. Oprócz kwiatków i życzeń narysowałam kieliszek, taki do szampana i przekreśliłam na czerwono. Napisałam pod nim: mamo, nie pij. Obraziła się wtedy na mnie. Powiedziała, że podpuściła mnie babcia. Pewnie miała trochę racji. Trochę. 

Przez chwilę chodziłam na terapię. Odpuściłam z wielu powodów. Ale nie mogę powiedzieć, to był fajny człowiek, rozumiejący. Po trudnej rozmowie zobaczył jak ukradkiem ocieram oko. Zapytał czy płaczę. - Ja nie płaczę przy ludziach, a zwłaszcza przy obcych - odpowiedziałam. Wtedy powiedział mi, że mam grubą skorupę. Że żółwie z Galapagos przy mnie wymiękają. Obawiam się, że akurat miał rację. Obawiam się, że popłaczę sobie w rękaw monitora przy tym blogowym pomyśle. No cóż jak sobie pościelisz, tak się g.wno wyśpisz. To było tak, tytułem wstępu.