piątek, 31 października 2014

Podobno

Ktoś mi powiedział, że przepracować można dopiero sprawy, które są zakończone, dopóki trwają nie jest to możliwe. Zasada pierwszej pomocy mówi: w ranach się nie grzebie. Chyba, że są stare i wciąż się jątrzą. Ale nie w świeżych. Podobno.

Czasem jest mi wstyd za to, o czym myślę.
Kiedyś powiedziałam to na głos. Do dziś mi wstyd.
Przemyślenia okołozaduszne... ciężka rzecz.
Przecież naprawdę nie życzę nikomu śmierci, wyłącznie dobrego życia.
Ostatnio mój wuj mówi: zrób coś, ja jej daję rok przy tym tempie chlania. Zachleje się. Zobacz jak już wygląda.

Wczoraj Ona dzwoni i mówi: siedzimy sobie ze Stasiem i mamy Cię w dupie.
Nie zrozumiałam. Albo alko zniekształciło przekaz, albo nie mam pojęcia co mówi do mnie jej podświadomość.

Nie chciałam Ciebie mieć, powiedziała kiedyś. Całe 9 miesięcy nie chciałam, aż do momentu kiedy się urodziłaś. A potem bym Cię zjadła, taka byłaś cudowna, zacałowałabym Cię, zeżarła z tej miłości.

wtorek, 28 października 2014

P.s.

A najbardziej mnie irytuje, że mnie to kompletnie rozwala. 
Nie mogę się skupić na pracy, której mam dziś naprawde dużo. Szukam tu ujścia, zamiast robić co mam zrobić. Więc opuszczam się w pracy i zmuszam nawet do prostych czynności. 
I nagle gdzieś pryska radość, którą mam, choć jest naprawdę wiele rzeczy, z których się mogę cieszyć. Małych, dużych. Coś co jeszcze wczoraj dało mi dużo radości, stalo się nagle obowiązkiem, przytłumiło. Mam ochotę się zwinąć w kulkę i zasnąć. Uruchamia mi się senność jako mechanizm obronny mózgu. 
I znów muszę wyjść z tego, otrząsnąć się, przypomnieć sobie, jak się uśmiecha. Nie znoszę tego, nie znoszę. Dlatego tak bardzo marzę o św. Spokoju. Żeby mnie nic tak łatwo nie wytrącało z równowagi, którą z trudem łapię. Ile razy mogę się ustawiać do pionu i tracić go w jednym tygodniu?

Szlag by to trafił. 
Chcę się cieszyć. Nie być wciąż zmierzła i humorzasta. Za oknem wyszło słońce, złoci się klon. Chcę się tym cieszyć, a nie siedzieć tu z marsem na czole. Chcę. 

Kontrasty

Dzwonią do mnie w pracy.
Potem trzęsą mi się ręce, dobrze, że akurat nikogo w biurze nie ma, bo oczywiście się wkurzam i podnoszę głos. 
Pancia z biura w rozklekocie. 

Nie odbierają pism, nic nie robią, w dupie wszystko mają. A teraz zrób coś i zrób. 
Duch święty i czardziejka im potrzebna. 
Zadzwoń ją opiedolić, mowi ten świr. No więc tak, mam zadzwonić tak z ulicy do prezeski ZBMu i ją opierdolić za to, że właściwie nie wiem co. Że jestem córką, może za to. Zrób coś dla matki, wydziera się ten świr, masz niewyparzoną gembę to tam zadzwoń. 
Więc i ja podnoszę głos. Bo może byście wreszcie coś k.wa sami z sobą zrobili? Zamiast tylko polewać i pierdolić? A może byś wzięła dupę w troki i poszła tam porozmawiać? Zamiast napadać na wszystkich i na mnie?

Czarna sukienka, kozaczki, wyższa pierdolencja. Moja wyższa pierdolencja wydziera się w biurze, w niecenzuralnych słowach. Cudnie. 

No i oczywiście dzwonię do tego ZBMu, bo przecież nie da sie od nich nic sensownego dowiedzieć. Pani z ZBMu rozmawia ze mną spokojnie, dowiaduję się o przeniesieniu do budynków socjalnych, mówi, że jeżeli chodzi o standard to lepiej. Ale oczywiście wszystko na prąd, trzeba będzie płacić. Jest zmieszana, kiedy się dowiaduje, że to córka. Ja nie jestem. Czuję się jakby mi twarz skamieniała, kamienna maska, miły głos. To nie ja. Już z tyloma osobami rozmawiałam o tym. Już tyle wstydu przy niej zeżarłam. 
Jedna łyżka więcej. 

Dzwonię do niej i mówię, żeby się wzięła w garść, że może to jakaś zmiana na lepsze jest. Tylko musi się spiąć. I odbierać do cholery te pisma. Boże, dobrze, że jestem daleko. Chyba bym ich tam rozszarpała. Dziękuje i pyta: a kiedy przyjedziesz? 
Nie wiem, nie szybko - odpowiadam. 
A mam ochotę powiedzieć: już nigdy. 

poniedziałek, 27 października 2014

Nie martw się

Kiedy wreszcie udaje nam się skomunikować, ide właśnie przez park z przyjaciółmi. Miły wieczór, choć zimny. Odchodzę na kilka kroków i staram się mieć opanowany głos. Nawet kiedy zadaję to samo pytanie po kilka razy. Procenty zaburzają jej myśli i słowa. 

Nie martw się - mówi moja matka. 
Ale w jej głosie słyszę, że się boi. 

Mhm. Odpowiadam. Jassne. 

Kończę rozmowę, doganiam ich i wchodzimy na ciemną parkową ścieżkę, bardzo słabo oświetloną. 
Mogę się schować w kołnierzu i szaliku. Mam czas by ochłonąć. Dobrze widzę w ciemności, ale trochę się potykam. To przez mgłę na okularach. Chyba nie widać gwiazd. 

Chciałabym wziąć kogoś za rękę, ale nie mam odwagi. 



piątek, 24 października 2014

Zęby

Mimo wina nie mogłam jednak zasnąć. 
Wreszcie się udało. I przyśnił mi się bardzo męczący sen, który powtarza mi się, ilekroć gryzę się z jakimiś problemami. W ogóle podczas snu, bardzo mocno zaciskam szczękę, czasem rano budzę się cała zesztywniała.
Śni mi się, że zgryzam zęby. Zaciskam je i nagle zgrzyt. Nie boli, ale wypluwam je na rękę i patrzę przerażona. Badam językiem ostre resztki w paszczy i znów, następny. Chrup, zgrzyt i wypluwam drugi. Krwawy strzępek. Wali mi serce i bardzo się boję. 
Przychodzi wiadomość, co normalnie mnie nie budzi w nocy, ale z tego snu gwałtownie mnie wyrywa. 
I dobrze, oddycham ciężko i z ulgą, wali mi serce. Jak dobrze, że mnie obudziła ta wiadomość, zanim zgryzłam wszystkie. 
Czy śnienie o zębach oznacza problemy? 
W nocy wiercę się i nie wierzę, kiedy dzwoni budzik. 

Wstając po ciemku rozbijam kieliszek, który stał przy łóżku. Budzi mnie ten brzdęk szkła, zapalam światło. Zbierając go przecinam sobie palec i tamuję ten ogrom krwi, który nie wiadomo jak wypływa z takiego malutkiego skaleczenia. Idę do kuchni, zapalam światło. Prask, przestaje świecić żarówka. 
Jest 5:40 rano, same katastrofy. 
Czasem chciałabym, jak w szkole, olać wszystko i zostać w łóżku. 

Wstaaawaj, mówiła moja mama, delikatnym głosem próbując mnie nieinwazyjnie dobudzić. Wstaaaawaj! Wołała cicho zza kotary, która oddzielała mój pokój od reszty mieszkania. No wstaaaawaj! 
Mhm, już wstaję! Odowiadałam niezmiennie i spałam dalej. No przecież już wstaję! No przecież już, chrrrr... Wstaaawaj! 
A potem zawsze biegłam do szkoły, tak pośpiesznie, jak teraz biegnę do pracy. Tylko wtedy było z górki, w dół ulicą. I wtedy było wtedy. 

Wiecie co, nie miejcie dzieci. 
Wiecie co... nigdy dzieci. 
Dziś znów spróbuję zadzwonić. 

środa, 22 października 2014

Trucizna

Tak, dałam dziś chlorowanej wodzie w kość. A ona mi. To się chyba nazywa motywacja negatywna. 
Lubię pływać, to jak ćwiczenie zen. Skupiam się na doskonaleniu gestu, kontroluję oddech, liczę długości. Taka mantra, uspokojenie umysłu. Woda była dziś przyjemna, bardziej błekitna, niż szare ciężkie niebo za oknem. Oddech, gest, cyfry. 

I tak, ja też mam w żyłach tą truciznę.
Albo miewam. 
Wypijam lampkę wina przed snem, żeby zasnąć. 
Bo mimo zmęczenia nie mogę. 
Bo mimo zmęczenia siedzę i patrzę jak pada deszcz. Za oknem. We mnie. 

I tak, natrętnie myślę, że może ona też tak zaczynała, niwinnie, na problemy. 
I może ja też skończę tak samo, samotna, w jakimś zimnym, wilgotnym, zapomnianym miejscu.


I nic.

I cały dzień leje. 
I nic nie wiem. 
I nie udaje się pogadać czy dodzwonić. 
I tylko brzuch mnie boli z tego i takie miejsce po lewej stronie. 
I tylko nerwowość straszna i nagle wysyczająca się ze mnie złość. 
I tylko młócę tą wodę w basenie aż do bólu.
Albo jak wczoraj chowam się w kinie żeby nie myśleć. Patrzę na przesuwające się obrazki. Udające życie. 
I tylko te niepotrzebne łzy. 

I złość na siebie, że myślę o uczuciach wszystkich wokół. 
I coraz częściej się przekonuję, że to jakaś skaza. 
Bo jakoś nikt się nie zastanawia, co ja tam czuję w środku. 
Tylko kto ma defekt, ludzie czy ja?

I znów to smutne pragnienie: chciałabym być gdzieś daleko stąd. 
Ale to pragnienie, żeby uciec od siebie samej. A to się nie da. Gdziekolwiek ucieknę, siebie zabiorę ze sobą. Gdyby tak dało się odkręcić sobie głowę. I wysłać ją na Mityczny Madagaskar. 
I nie wiem jak komuś będzie ze mną dobrze, kiedy mnie nie jest. 

I leżałam rano pod kołdrą, patrząc na zacinający deszcz. I tak bardzo czasem nie chce się żyć. Mimo tylu dobrych spraw, chciałoby się odkręcić głowę i mieć wreszcie spokój myśli.

I nadal nic nie wiem. Nic. 

środa, 15 października 2014

Matka swojej matki

Dopiero co wracalam do domu, było mi... Dobrze. Mała duma, bo na basenie 40 długości. Bo na angielskim dużo śmiechu. Bo zdobywam się na odwagę żeby zadzwonić do kogoś pogadać. Bo wieczór choć zimny był miły. 

Dopóki nie ten telefon wtedy. 
Znów zaczyna się problem ze snem. Z napadami płaczu. Z nerwowością. 
Usilnie stawiam się do pionu, tak jakby postawiła mnie do niego moja babcia. Emocje do kieszeni. I to "zachowuj się" wysyczane przez zęby, zgryzione na problemach. 

Właściwie najbardziej mnie wkurwia to, że cały czas się tłumaczę. Dzwoni ten jej psychiczny facet, rozmawiam z moim wujkiem. I to ZRÓB COŚ, no zrób coś, to jest Twoja matka. Musisz coś zrobić. 
Seriooo??? 
Wiem. Ale CO??? Co mam zrobić? Cisza. 
I opowiadam po raz kolejny, co ja zrobiłam i jak bardzo nie ma odzewu, jak bardzo ona ma to w dupie. Czemu ja się muszę wciąż tłumaczyć? 
I dlaczego to ja cały czas mam wspierać, załatwiać, martwić się, przekonywać ludzi. JA mam zadzwonić do ZBMu w sprawie eksmisji. A Ci, których to dotyczy? Co z nimi? I co ja mam do tego? Czy szacunek nie powinien być z dwóch stron? A jak ktoś ma mnie w dupie? To mam usilnie się nim zajmować? 
I czemu nikt nie pomyśli, że ja nie mam mamy, do której moge zadzwonić, jak mam problem? Mi nikt nie doradza, nie podpiera, gdy mi jest źle. Moje problemy są moje. Ja mam sobie radzić i tyle. Czy cudze problemy też muszę ogarniać? Czy muszę wciąż, od czasu jak miałam parę lat, być matką swojej matki?

Kto biegał do sąsiadów po pomoc? Kto ją krył i tłumaczył przez babcią? Budził do pracy, rozbierał z ciuchów? Pilnował czy wróciła do domu na noc? Kto wpadał na imprezy za ścianą i ściszał muzykę, bo musiał iść rano do szkoły? Tłumaczył czemu nie może przychodzić na wywiadówki? Robił zakupy i wyciągał zapomniane prania? Kto w końcu prosił pana z gazowni, żeby nie odłączał gazu? I z stypendium płacił zaległe rachunki? Wsadził w samochód i zmusił do wizyty u terapeuty? Dwa lata się sądził o nieswoje długi? 

Ile zrobilibyście dla swojej matki? 
Dużo. Gdyby tylko ona chciała, wszystko byłoby inaczej. 
Odpowiedź brzmi: ile sie da. 
Ja już więcej nie mogę.
I czy na pewno jest to mea culpa. 
?

Ja już po prostu nie mogę. Chciałabym żyć swoim życiem. 

Ostatnio na basenie mama opieprza małą córeczkę. Sztorcuje, ochrzania, nie krzyczy, ale ocieka wręcz wściekłością. Za mokre nogawki u spodni. Mała zaczyna płakać, mamo, przepraszam, już nie będę, przepraszam. Nie potrzebuję Twojego przepraszam, odpowiada matka głosem zimnym jak lód. Dziewczynka płacze i przeprasza, matka dalej zionie lodem. No tak, przecież te nogawki są takie ważne. Ważniejsze niż wszystko.
Pomyślałam znów, że nie chcę mieć dzieci. Ale jeszcze bardziej matek. 

Czarne wrony

Tak... Czułam w kościach że coś się wydarzy, ale nie chciałam krakać. Wykrakało sie samo.
Przeczułaś to, mówi moja przyjaciółka. Geny. Krew. 
Dziś jeszcze mówiłam - zły biomet, dużo ludzi ma męczące sny, ja też. Ostatnio we śnie łaziłam po ruinach domów, przypominających tą ich ruderę, z latarką, z kimś, czegoś szukaliśmy. Nie wiem czego. 

A dziś... chciałabym być kimś innym gdzieś indziej i nie odbierać jutro telefonu.
I zasnąć. Już dziś, teraz, zaraz.
Czasem bardzo chciałabym nie być dorosła i nie musieć stawiać czół temu co idzie. 

Jakieś pismo o eksmisji dostaliśmy wszyscy. 
Zadzwoń do mnie jutro jak będziesz trzeźwa i powiesz mi co tam pisze, ok? 
Fuck. 

Ther's no me here. Wyszłam. Nie wracam. Nie ma mnie. 

poniedziałek, 6 października 2014

Telefon

Telefon milczy bo przecież nie ma jak zadzwonić do mnie.
Do czasu. Jak coś potrzeba to wiadomka, nagle się sposób znajdzie.
Zawsze jak odbieram numer tego jej gacha, to myślę, że coś się stało. Głupie, wiem.
Stało się tyle, że poślij mi dwadzieścia złotych jakbyś mogła.
Ale jak mam Ci posłać? Za przelew pocztą zapłacę prawie połowę z tego, to trochę bez sensu, a poza tym on idzie 3 dni. No to jak? No nie wiem. Ja też nie wiem.
Już ostatnio było: daj na obiad. Dałam. Jak zwykle zresztą.
Ja wiem, że ona dużo włożyła we mnie, jak było w drugą stronę "mamo daj". Ja też już nieraz opłacałam różne rzeczy... serio. Prąd. Wcześniej inne rachunki. Zapłaciłam za eksmisję. Zakupy duże jak przyjeżdżam to standard. Drobniaki do kieszeni, bo duże przechleją.
A jednocześnie nie zamierzam być skarbonką na gwizdnięcie.
No nie i już. No więc pocztą bez sensu, to nie mam jak.
A w ogóle to co trzeba? Pojechać do Stasia. Na autobus nie ma.
Staś ostatnio dzwonił. Mówił rozżalony, że się umówili i czekał półtora godziny. Poszła sobie gdzieś i nie przyszła. To co tak nagle do Stasia? No bo... ma mieć jakieś pieniążki. Aaaa no to o to chodzi. A to autobus do wioski pod miastem kosztuje 20 zł?
No nie, ale nie będę Cię przecież prosiła, żebyś mi 5 złotych posłała.

No i co, śmiać się czy płakać drodzy Państwo?