Rano boli mnie brzuch przed wyjazdem na to spotkanie. D. karze się położyć i zdrzemnąć, przytula. Trochę przechodzi w ciepłym uścisku, rozluźnia, ale leżę i nie umiem zasnąć. W końcu wstaję i idę na autobus.
Dzwoni kiedy jestem w busie: o której będziesz? I już słyszę, wyczuwam. Wypiła, lekko plącze językiem. O tej o której miałam być, cedzę przez zęby. Rozłączamy się. Jeszcze jakieś 10 km, a ja mam ochotę wysiąść i wsiąść w coś, co jedzie w drugą stronę, z powrotem. Z każdym kilometrem bardziej. Jestem napięta jak struna i już wściekła, rozżalona.
Spotykamy się. Właściwie prawie mijam ją na rynku, kiedy coś oglądam. A Ty co, nie widzisz mnie? Mówi z pretensją. Czerwona twarz, czapka wciśnięta na uszy, przybrudzony polar. Na początek się kłócimy. Bo nie mogłaś dziś być trzeźwa, jeden dzień na chyba pół roku i nie możesz. No nie mogłam, odpowiada zła, zresztą nie jestem pijana. Boczymy się na siebie obie.
Siadamy w małej kawiarni, prawie pustej. Musiała przyjść, godzina piechotą. Przenieśli ich poza miasto. Niby lepsze trochę warunki mieszkania, ale daleko za miastem. Pewnie, jak jest problem, lepiej odizolować. Wynieść ich za miasto, niech tam siedzą i się zachleją w tym swoim sosie, i niech nikt tego nie widzi. Psują klimat jak chodzą po mieście, psują dzwoneczki, uśmiechy, pierdołeczki. Pokazują inne święta, niż te z reklam, pokazują biedę i problemy, a to przecież takie niemarketingowe. Całe życie mieszkała 3 kroki od rynku, w każdej chwili można było chociaż wyjść na miasto.
Chce zieloną herbatę bez cukru, ja biorę kawę. Mówi: to Ty mnie nauczyłaś pić gorzką. Uśmiechamy się. Cukier zjada osobno, po kostce. Kupiłam jej ciastka, nasze, regionalne, takie jak babcia piekła. To też zjada. Je te orzechowe rogaliki i płacze.
Bo on ją całą noc wyzywał. Bo się boi, że przez niego jej zabiorą to mieszkanie. Bo nie wie, co ma zrobić. Słucham nic nie mówiąc, bo nie wiem co powiedzieć. Doskonale znam te ich mechanizmy. Potem będzie słodki jak miód. A potem znów zachleje to tanie wino za 5 zł 2 litry i będzie się awanturował. I znów będzie płakała i się bała. A potem znów go wpuści, bo jest samotna, bo nie ma pieniędzy, bo będzie miły i słodki.
Nie znajduję na to rady. Rozmawiamy. O tym, że jej kolega, którego spotkałyśmy był trzeźwy, lepiej wyglądał. Czy ona by tak nie mogła? Że inny, Romek prawie umarł. Że go wzięli do szpitala, a teraz do ośrodka takiego i też mu lepiej. Mówię jej, że przecież może iść do ośrodka dla ofiar przemocy. ALE ale. Tam trzeba być trzeźwym. Wiem, że nie pójdzie.
Trochę się rozluźnia, daję jej skromny prezent. Wyjmuje i całuje każdą rzecz, przytula do twarzy miękki, ciepły materiał. Cieszy się, że modne. Pokazuje torebkę w panterkę, którą dostała i że ma pod kolor do wstawek w polarze. Jezu, jaka ona kiedyś była zadbana, wylaszczona. Myślę o tym, jaka była jak miała 30 lat. Potem idziemy coś zjeść. Spotykam kolegę, którego nie widziałam z 10 lat. Ściskamy się, cieszymy, on jest z żoną. To moja mama - przedstawiam. Patrzą na mnie zdziwieni lekko. Ona wita się i spuszcza wzrok. Wsuwa gołąbka, mówi, że może pójdzie do wujka na wigilię, bo ją zapraszał. Dobrze, idź, nie siedź tam sama. U wujka jest ciepło. Co roku tak mówi, jeszcze ani razu nie poszła. Dzwoni do niego i ochrzania go za coś przez telefon. Kończy rozmowę gwałtownym rozłączeniem. I z tej już miłej, mojej starej mamy zamienia się w tą kobietę, której nie znam, awanturującą się wiedźmę z skrzywioną miną. Na chwilę.
Idziemy do kota. Został przy starym mieszkaniu. Moja mama zawsze znajdzie w otoczeniu jakiegoś kota, kocia mama. Zbiera wszystkie dranie z podwórek i zamienia je w mruczące kotki. Najlepszy był Diabeł, czarny król dzielnicy, ale już go nie ma, został tylko Młody, który też już urósł i zmężniał. Wchodzimy na podwórko, jest pusto i cicho. Młody, Młody chodź! - woła. I nagle zza górki już słychać jak biegnie i miauczy w odpowiedzi na jej głos, drze się, biegnie na syrenie wielki kot i przybiega prosto do jej ręki. Daje mu coś do zjedzenia co kupiłyśmy, głaszczemy. Pokazuje mi budkę, którą ktoś mu zrobił. Ma ciepłe, zimowe futro, trochę spoważniał. Zostaje i patrzy jak odchodzimy. Nie ma kogo pogłaskać w mieszkaniu, wzdycha ona.
Idziemy na zakupy, życzy sobie szprotki i majonez, jak zawsze wciskam do torby więcej. Potem odprowadzam ją na autobus. Truję, że to mieszkanie nie kosztuje dużo, naprawdę mało, że jakby znalazła nawet jakąś małą pracę, to by dała radę. Że w lecie tam będzie lepiej. Wsadzam ją w autobus, machamy na pożegnanie.
Podobno dobro wraca do ludzi. Czemu do niej nie wraca?
Jak było u mamy? Smutno było.