wtorek, 23 grudnia 2014

Spotkanie na progu świąt

Rano boli mnie brzuch przed wyjazdem na to spotkanie. D. karze się położyć i zdrzemnąć, przytula. Trochę przechodzi w ciepłym uścisku, rozluźnia, ale leżę i nie umiem zasnąć. W końcu wstaję i idę na autobus. 
Dzwoni kiedy jestem w busie: o której będziesz? I już słyszę, wyczuwam. Wypiła, lekko plącze językiem. O tej o której miałam być, cedzę przez zęby. Rozłączamy się. Jeszcze jakieś 10 km, a ja mam ochotę wysiąść i wsiąść w coś, co jedzie w drugą stronę, z powrotem. Z każdym kilometrem bardziej. Jestem napięta jak struna i już wściekła, rozżalona. 

Spotykamy się. Właściwie prawie mijam ją na rynku, kiedy coś oglądam. A Ty co, nie widzisz mnie? Mówi z pretensją. Czerwona twarz, czapka wciśnięta na uszy, przybrudzony polar. Na początek się kłócimy. Bo nie mogłaś dziś być trzeźwa, jeden dzień na chyba pół roku i nie możesz. No nie mogłam, odpowiada zła, zresztą nie jestem pijana. Boczymy się na siebie obie.

Siadamy w małej kawiarni, prawie pustej. Musiała przyjść, godzina piechotą. Przenieśli ich poza miasto. Niby lepsze trochę warunki mieszkania, ale daleko za miastem. Pewnie, jak jest problem, lepiej odizolować. Wynieść ich za miasto, niech tam siedzą i się zachleją w tym swoim sosie, i niech nikt tego nie widzi. Psują klimat jak chodzą po mieście, psują dzwoneczki, uśmiechy, pierdołeczki. Pokazują inne święta, niż te z reklam, pokazują biedę i problemy, a to przecież takie niemarketingowe. Całe życie mieszkała 3 kroki od rynku, w każdej chwili można było chociaż wyjść na miasto. 

Chce zieloną herbatę bez cukru, ja biorę kawę. Mówi: to Ty mnie nauczyłaś pić gorzką. Uśmiechamy się. Cukier zjada osobno, po kostce. Kupiłam jej ciastka, nasze, regionalne, takie jak babcia piekła. To też zjada. Je te orzechowe rogaliki i płacze. 
Bo on ją całą noc wyzywał. Bo się boi, że przez niego jej zabiorą to mieszkanie. Bo nie wie, co ma zrobić. Słucham nic nie mówiąc, bo nie wiem co powiedzieć. Doskonale znam te ich mechanizmy. Potem będzie słodki jak miód. A potem znów zachleje to tanie wino za 5 zł 2 litry i będzie się awanturował. I znów będzie płakała i się bała. A potem znów go wpuści, bo jest samotna, bo nie ma pieniędzy, bo będzie miły i słodki. 
Nie znajduję na to rady. Rozmawiamy. O tym, że jej kolega, którego spotkałyśmy był trzeźwy, lepiej wyglądał. Czy ona by tak nie mogła? Że inny, Romek prawie umarł. Że go wzięli do szpitala, a teraz do ośrodka takiego i też mu lepiej. Mówię jej, że przecież może iść do ośrodka dla ofiar przemocy. ALE ale. Tam trzeba być trzeźwym. Wiem, że nie pójdzie. 

Trochę się rozluźnia, daję jej skromny prezent. Wyjmuje i całuje każdą rzecz, przytula do twarzy miękki, ciepły materiał. Cieszy się, że modne. Pokazuje torebkę w panterkę, którą dostała i że ma pod kolor do wstawek w polarze. Jezu, jaka ona kiedyś była zadbana, wylaszczona. Myślę o tym, jaka była jak miała  30 lat. Potem idziemy coś zjeść. Spotykam kolegę, którego nie widziałam z 10 lat. Ściskamy się, cieszymy, on jest z żoną. To moja mama - przedstawiam. Patrzą na mnie zdziwieni lekko. Ona wita się i spuszcza wzrok. Wsuwa gołąbka, mówi, że może pójdzie do wujka na wigilię, bo ją zapraszał. Dobrze, idź, nie siedź tam sama. U wujka jest ciepło. Co roku tak mówi, jeszcze ani razu nie poszła. Dzwoni do niego i ochrzania go za coś przez telefon. Kończy rozmowę gwałtownym rozłączeniem. I z tej już miłej, mojej starej mamy zamienia się w tą kobietę, której nie znam, awanturującą się wiedźmę z skrzywioną miną. Na chwilę. 

Idziemy do kota. Został przy starym mieszkaniu. Moja mama zawsze znajdzie w otoczeniu jakiegoś kota, kocia mama. Zbiera wszystkie dranie z podwórek i zamienia je w mruczące kotki. Najlepszy był Diabeł, czarny król dzielnicy, ale już go nie ma, został tylko Młody, który też już urósł i zmężniał. Wchodzimy na podwórko, jest pusto i cicho. Młody, Młody chodź! - woła. I nagle zza górki już słychać jak biegnie i miauczy w odpowiedzi na jej głos, drze się, biegnie na syrenie wielki kot i przybiega prosto do jej ręki. Daje mu coś do zjedzenia co kupiłyśmy, głaszczemy. Pokazuje mi budkę, którą ktoś mu zrobił. Ma ciepłe, zimowe futro, trochę spoważniał. Zostaje i patrzy jak odchodzimy. Nie ma kogo pogłaskać w mieszkaniu, wzdycha ona.

Idziemy na zakupy, życzy sobie szprotki i majonez, jak zawsze wciskam do torby więcej. Potem odprowadzam ją na autobus. Truję, że to mieszkanie nie kosztuje dużo, naprawdę mało, że jakby znalazła nawet jakąś małą pracę, to by dała radę. Że w lecie tam będzie lepiej. Wsadzam ją w autobus, machamy na pożegnanie. 

Podobno dobro wraca do ludzi. Czemu do niej nie wraca?
Jak było u mamy? Smutno było. 

czwartek, 18 grudnia 2014

Okołoświątecznie

Zapuściłam tego bloga. Zapuściłam kontakty z moją M. Biegnie mi czas do przodu, licznik przeskoczył w trzecią dziesiątkę. I biegnie jak szalony dalej. Może dlatego zapuściłam te przemyślenia bo jest mi... dobrze. Bo coś się układa, bo czuję ciepło w środku. Wtedy mniej myślę o tym... ale gdzieś z tyły głowy lekki strach, że jak zapomnę za bardzo, to zaraz się coś przypomni samo. 
Się przypomniało kilka dni temu. M. zadzwoniła na moje urodziny, w porządku, miło, w tym roku miło. A potem okazało się, że chłopak mojej koleżanki ma identyczną sytuację jak ja - czeka go długa droga sądowa, żeby nie płacić długów alkorodziców, związanych z zameldowaniem. Współczuję mu bardzo i trzymam kciuki. Bardzo. Mnie odkręcenie tego zajęło dwa lata... dwa lata stresu. 

A do tego idą święta. Od lat już ich nie świętuję, a raczej robię to po swojemu. Bo dla każdego "święto" to coś innego. Oznacza to ogólnie: dzień inny niż zwykłe. Dzień radosny. Bożego Narodzenia nie świętuję, lubię zapach przypraw i igliwia, lubię dekoracje i ludzi, którzy uśmiechają się do siebie (jak akurat nie myją okien i nie biegają na szopingu). Do M. już od lat nie jeżdżę. Brrrrr. Zresztą całe lata wigilia nie była niczym niezwykłym, byłyśmy sobie we dwie z M. albo z kolejnym jej facetem, zjadało się co miało zjeść, oczywiście przy grającym telewizorze, chwila wzruszu, jakaś łza, prezent i spór o choinkę. Bo M. zawsze chciała sosnę z czerwonym przybraniu. A po kolacji ja wychodziłam z przyjaciółmi "na pasterkę" czyli wtedy do jedynej, czynnej w małym miasteczku knajpki. Teraz knajpki same robią "pasterki", cóż, znak czasów. Choć pamiętam też wigilię "za bajtla" na wsi, u cioci, dużo śniegu, na piechotę w nocy do kościoła, tłum rodziny. Dla dziecka to było naprawdę fajne i magiczne, żałowałam tylko, że choinka jakaś taka łysa, a nie jak z obrazka, co teraz mnie bawi bardzo. Zwłaszcza, że teraz już wiem co to podłaźniczka i że w domu moich dziadków to ona wisiała.

Tak więc wigilia znaczyła "wieczór z dobrym jedzeniem". Teraz znaczy: wieczór, przed którym muszę sie nagimnastykować jak gupia, żeby się z niego wywinąć. Bo M. już wie, że nie przyjadę. Odwiedzę ją wcześniej tylko. Zrobię zakupy. Posmucimy się. Rodzina Ojca mnie zawsze zaprasza i naprasza. Zawsze odmawiam. Jeżeli cały rok nie potrafimy ze sobą normalnie rozmawiać, nie będę udawać w jeden wieczór, że jest fajnie, miło, kochająco i chrześcijańsko. To bardzo wbrew mnie, nie będę się do tego zmuszać, tylko się wszyscy zmęczymy od zaciskania zębów. Mój ojciec mówi, że jestem taka dzika przez ich rozwód. Szkoda, że nie widzi tego, że to w jego oczach jestem dzika = mam swoje zdanie, tzn. nie żyję wg jego wizji mojego życia. A kiedy wreszcie to dziecko i kiedy wreszcie mąż? No i do kościoła, no i mogłabyś wreszcie znormalnieć. Nie mogłabym i nawet nie jest mi przykro z tego powodu. 

Już kilka razy spędzałam wigilię sama, czasem był przy mnie ktoś bliski, czasem kaflok grzał mi plecy. Czasem byłam w górach i to też było fajne. W zeszłym roku stawiłam opór społeczeństwu i przyjaciołom, którzy nie mogli zrozumieć, że nie siedzę i nie płaczę w rękaw sama w domu (choć jest mi bardzo miło, że mnie zapraszali do siebie). Za to leżałam z książką i muzyczką, paliły się kolorowe lampki, bo lubię ich światło i  nawet miałam dobre jedzenie. Naprawdę było mi dobrze. A w środku nocy odwiedził mnie miły gość i to też było bardzo ważne. To były MOJE święta. Mój niezwykły wieczór, moja wizja świątecznego czasu. Było tak, jak chciałam. 
Tylko trzeba się bardzo postarać nie myśleć, co ona teraz robi, jak spędza ten czas. Z kieliszkiem, z resztą towarzycha. Jest mi z tym smutno ale... egoistycznie wybieram siebie. Zła córka egoistka. 

Ja naprawdę chciałabym żeby było jej w życiu dobrze... tak ogólnie. W święta nie widzę dla nas rozwiązania. Wziąć ją do siebie? No way. Nie przyjedzie to raz, nie powstrzyma się od alko to dwa, umęczymy się obie, bo rozmowa z nią jest bardzo męcząca dla mnie, nie słucha, jest w swoim świecie. Mam wrażenie że alko przeżarł jej komórki mózgowe. Ja pojechać tam? Na wieczór z ochlejami, przytykami i alkoholem. No way. 

Tak wiec w tym roku też - My Way. Moje Święto. Mój niemalże-święty spokój i moje lampki. I moje za twarde pierniki w zwierzątka. I mój gość nocną porą, który przyjedzie spędzić ze mną czas, kiedy już poświęci czas swojej rodzinie - i to tez jest ok. Życzę Wam w te święta - niech to będzie Wasz czas, niech Wam będzie dobrze. Jakkolwiek.