piątek, 2 października 2015

Wyrzuty sumienia

Od czasu ostatniego wpisu widziałam ją dwa razy. I naprawdę wciąż nie umiem powiedzieć, czy czuję się gorzej, kiedy jest w stanie złym, czy kiedy jest w stanie dobrym. 

Kiedy jest w złym, jestem usprawiedliwiona. Mogę być zła, mogę skrócić czas spotkania, mogę uciec z ulgą. Tak było za pierwszym razem, kiedy przyszła "drinknięta" jak się to mówi czasem. Więc mogę wtedy być zła. I byłam, naburmuszona. Siedziałyśmy na herbacie, potem na ławce na rynku. Poszła do toalety, siedziałam na ławce i czekałam na nią. Nie wraca. No nic, czekam. Po jakimś czasie zaczęłam się martwić. Może pójść za nią? Rozglądam się... a ona stoi na środku rynku z miną jakby się miała rozpłakać i rozgląda się. Zgubiła mnie. Zapomniała, na której ławce siedziałam. Nie widzi mnie. I jeszcze oczywiście ochrzania, że czemu na nią nie czekam. Gdy nie ruszyłam się z miejsca. Wyjeżdżam rozgoryczona, zaciśnięta w środku w kamień, patrzę przez okno busika z ulgą. 

Za to następnym razem przyszła trzeźwa. Wyglądała dobrze, trochę przytyła. Nawet oko pomalowała, to dobry znak. Wszyscy mówią, że dobrze wyglądam! Chwali się. Siedzimy przez godzinę na herbacie i rozmawiamy, sensownie. Żartuje. Ma dziwnie napięty, duży brzuch, oczywiście nie pójdzie do lekarza. Idziemy do rosmana bo coś tam chce, wciskam jej jakiś mały pieniądz, jak zawsze "nie na alkohol". Macha na odchodnym, bo to taki nasz zwyczaj, nie można iść bez odwrócenia się i pomachania. Machało się też z okna, zawsze. Do teraz tak mam. Machamy. 

I wtedy wszystko mi się rozdziera w środku, pękają mi wszystkie szwy. Bo dlaczego tak nie może być, dlaczego nie możemy przyjechać do niej na kawę, czemu nie jak inne matki, czemu była, a teraz jej nie ma. I to straszne uczucie, że przecież taka fajna z niej była kobieta, ciepła, lubiana. Macham, a potem odwracam się szybko i idę przed siebie, choć przez chwilę nic nie widzę. Myślę, że ona ma to samo. 

Wyrzuty sumienia. To jest to. Mocniejsze, kiedy nie mogę zagłuszyć ich złością. Może mogłam zrobić coś więcej. Może powinnam. Dużo ostatnio o nich rozmawiałam z moimi przyjaciółkami. Każda z nas jest nimi naszpikowana, to co powinno się, to, co trzeba. To co ludzie myślą o nas. To, czego rodzice wymagają od nas, to co, im się należy. To, czego by się chciało, ale się tego nie dostaje. Obiad, który jesz mimo, że ci rośnie w ustach. Święta, które spędzasz, choć masz ochotę uciec. Moje się inne, niż te ich. Ale wszystkie opierają się o wybranie swojego dobra, zamiast czyjegoś. Trudna do zrealizowania, ale dobra rada brzmi: 
„Nie wszyscy toksyczni ludzie są okrutni i pozbawieni troski o innych. Niektórzy naprawdę nas kochają. Wielu z nich ma dobre intencje. Większość jest dla nas toksyczna po prostu, dlatego że ich potrzeby i sposób istnienia w świecie zmusza nas do poświęcenia siebie i naszego szczęścia. To nie są ludzie z gruntu źli, lecz ludzie nieodpowiedni dla nas. I jakkolwiek trudne to nie będzie, musimy pozwolić im odejść. Życie jest wystarczająco ciężkie nawet bez towarzystwa ludzi, którzy ściągają nas w dół. I jak bardzo byś się o kogoś nie troszczył, nie możesz zniszczyć siebie dla dobra drugiej osoby. Musisz uczynić swoje dobro najważniejszym. Czy to oznacza zerwanie z kimś, na kim ci zależy, kochanie członka rodziny „na odległość”, pozwolenie by odszedł przyjaciel lub wyjście poza sytuację, która sprawia ci ból – masz pełne prawo, aby odpuścić i stworzyć dla siebie bezpieczniejszą przestrzeń.” 
Daniell Koepke
Skutek uboczny: wyrzuty sumienia. I teraz tylko jeszcze poproszę: jak sobie z tym radzić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz